sobota, 27 kwietnia 2013

Rozdział 1

Nikt by nie zgadł, że urodziła się bohaterką romansu...

– To jak? Zgoda? Mogę wpaść do ciebie w sobotę?
Izzy Thorpe krążyła wokół Caitlin, która rozsiadła się na pufie w sali wypoczynkowej. Błagalne spojrzenie oczu Izzy, niebieskozielonych jak woda morska, chwytało za serce, jakby była biednym, bezdomnym dzieckiem, błagającym o kromkę chleba i schronienie, a nie córką ministra aktualnego rządu i pięknej kobiety, której kreacje od najsławniejszych projektantów mody podziwia śmietanka towarzyska tego świata.
– Do mnie? – spytała z ociąganiem Caitlin, podnosząc wzrok znad egzemplarza plotkarskiego tygodnika Goss. Musiała mówić głośno, bo inaczej zagłuszyłby ją zgiełk, z jakim uczniowie jedenastych klas wybiegali właśnie na dziedziniec. Zaczynała się długa przerwa. Nie w tym rzecz, że Caitlin nie chciała spotkać się z Izzy. Przeciwnie, bardzo zależało jej na tej nowej przyjaźni. Chodziło raczej o to, że wolałaby się umówić gdziekolwiek, byle nie u siebie w domu. Przez ostatnie trzy tygodnie postarała się stworzyć dla siebie odpowiedni wizerunek, który zrobiłby właściwe wrażenie w jej nowej szkole Mulberry Court. I nie zamierzała go teraz bezmyślnie zniszczyć.
Zdobyła stypendium Hectora Olivera dla uczniów szkół artystycznych, ale to był dopiero początek drogi, o czym dobrze wiedziała. Furtka do życia, jakie – przeczuwała to od zawsze – było jej pisane. W ciągu trzech tygodni,podczas których uczestniczyła w programie przygotowawczym przed dwuletnim liceum, zrozumiała, że musi się zaprzyjaźnić z tymi, których tu spotkała, bo to będzie jej przepustka do innego, lepszego świata.
– Caitlin, w czym problem? – Izzy szturchnęła ją łokciem. – Po prostu chciałam poznać twoją rodzinę!
– Po co? – w mniemaniu Caitlin było to całkiem rozsądne pytanie, zważywszy na to, jak sama oceniała swój dom i jego mieszkańców.
– Po co? – powtórzyła jak echo Summer Tilney, która przepchnęła się obok nich do dystrybutora z wodą i właśnie napełniała nią papierowy kubek. – Użyj tego urządzenia, które masz w głowie. Ona już od dawna wyskakuje ze skóry, żebyś ją do siebie zaprosiła.
Caitlin westchnęła cicho i odłożyła czasopismo. Odpowiedź na pytanie, kim jest tajemniczy wybraniec gwiazdki telewizyjnego show, Lisy Loretty, musiała poczekać. To jasne, że Izzy nie ma pojęcia, jak się żyje w nieco zapuszczonym domu razem z czworgiem rodzeństwa, dwoma psami, stadem kotów, białym szczurem, myszami, kurami oraz matką i ojcem, którym daleko było do czegokolwiek, co ma związek z jakim takim stylem i klasą. Ojciec zarabiał kupę forsy, tego była pewna. Ale tak zaciekle odkładał na czarną godzinę, że ani jeden cent nie mógł być przeznaczony na wydatki, pachnące wyższym standardem życia.
W porównaniu z tymi, których poznała w szkole Mulberry Court, jej życie było bezgranicznie proste i nudne. Summer, która umiała grać na trzech instrumentach i pięknie śpiewała, była córką wielkiego producenta dżemów, sir Magnusa Tilneya. Ojciec Izzy był politykiem.Oboje z jej matką dość często pojawiali się w telewizyjnych wiadomościach. Matka Bianki Joseph była gwiazdą rocka i miała własny samolot oraz rezydencje na trzech kontynentach. I nawet ci, którzy nie urodzili się w najwyższych sferach, także prowadzili fascynujące życie, pełne weekendowych wypraw do modnych klubów, przemieszczania się między domami rozwiedzionych rodziców i przyjmowaniem od obojga prezentów w rodzaju nowych ciuchów albo odtwarzaczy MP3.
To było głęboko niesprawiedliwe, że komuś takiemu jak ona, wrażliwemu i pełnemu pomysłów, kto rozumie wartość tego, co w życiu piękne – trafiła się rodzina godna Oscara za przeciętność. Czasem zadawała sobie pytanie, czyjej matka, którą można było najłagodniej określić jako roztrzepaną, nie przyjechała przypadkiem z porodówki z cudzym dzieckiem, i czy prawdziwa rodzina Caitlin to nie byli zupełnie inni ludzie, oryginalni, z klasą, poszukujący w życiu tego, co ciekawe i piękne.
Choć Caitlin kochała swoich rodziców, nie miała na ich temat złudzeń, wiedziała, że piękno niewiele dla nich znaczy. Jej ojciec należał do gatunku, który w dawnych czasach określano mianem „człowiek z zasadami". Edward Morland był głównym wspólnikiem w szanowanej kancelarii adwokackiej Morland, Crofft i Isingworth, zasiadał też w niezliczonych komitetach charytatywnych, brał udział w obywatelskich akcjach zmierzających do ograniczenia ruchu samochodowego na głównej ulicy oraz w działaniach na rzecz czystości miasta, podwoził swoim samochodem starsze panie do kościoła, nawet te, które wcale się tam nie wybierały, a jeśli w chwili wolnego czasu mógł zrobić coś dla własnej przyjemności, grywał w szachy.I to nie wieczorem, z braku czegoś ciekawego w telewizji, bo to mu się zdarzało bardzo rzadko, lecz popołudniami w miejscowym klubie pod nazwą „Szach i Mat", która nieźle brzmiała, aczkolwiek chodziło mu w rzeczywistości tylko o to, by niewinne dziateczki nauczyć tej gry i przy jej pomocy wychować na ludzi równie przeciętnych jak on sam.
Co do matki – Lynne Morland była kobietą w typie archaicznego bóstwa płodności. Po niespodziewanym pojawieniu się piątego dziecka zaprzestała dalszego rozmnażania się i cały swój czas spędzała na wypiekaniu domowego chleba, hodowaniu ekologicznych warzyw w ogródku ich domu w Ditchcombe (zwycięstwo w konkursie na najładniejsze miasteczko w Sussex przez trzy kolejne lata), organizowaniu lokalnych wystaw kwiatów i omijaniu szerokim łukiem wszystkiego, co mogłoby ją zmusić do przeniesienia się w dwudziesty pierwszy wiek. Caitlin kochała ją z całego serca, ale nie mogła jej w żadnym wypadku zaprezentować nowym przyjaciółkom ze względu na wyjątkowo nieszczęśliwie skomponowane stroje, tym bardziej, że te dziewczyny miały rodziców umiejących brać z życia to, co najlepsze.
– Caitlin – zawołała Izzy – obudź się! To jak, jesteśmy umówione? Niedługo urządzam party. Mogłybyśmy to omówić, kiedy do ciebie przyjadę.
– Ale czy nie mieliśmy wszyscy spotkać się w Brighton w sobotę wieczorem? A poza tym, twoje party możemy równie dobrze omówić u ciebie – zauważyła Caitlin.